Rozmowa z Kingą Piąty – aktorką i autorką scenografii do spektaklu „Apetyt na czereśnie”.
Na co masz apetyt?
Na dobre role, dobry teatr i życie.
Jakie to są dobre role?
Dobrze napisane- takie jak ta w „Apetycie na czereśnie”.
A na co apetyt ma Zocha- bohaterka, którą grasz w tym właśnie spektaklu?
Ma ogromny apetyt na życie. Na szaleństwo, na wyrwanie się z zastanej rzeczywistości, ze zwykłości. Ma apetyt na świat, na przygodę.
Kim jest Zocha?
Dla mnie jest kwintesencją kobiecości. Jest zbiorem typowych kobiecych cech- jest bardzo emocjonalna, chwiejna, popada w emocjonalne skrajności- w jednym momencie złości się, za chwilę jest w euforii, płacze albo wpada w bardziej melancholijne stany. Na pewno bardzo potrzebuje też atencji ze strony mężczyzn. Ale nie ma ich wielu- w pewnym momencie w tekście żaruje, że miała ich „stu pięćdziesięciu”, ale to nie jest tak, że ona ich szuka. Wydaje mi się, że gdyby druga główna postać dramatu- mąż Zochy, który jest bardzo poukładany- miał w sobie szczyptę szaleństwa, byłaby w pełni usatysfakcjonowana, całkowicie nasycona i nie musiałaby tej inności czy przygody szukać. Tylko wtedy nie byłoby ani tekstu Osieckiej, ani naszego spektaklu, ponieważ nie byłoby żadnego konfliktu. 🙂
Czyli problem jest w mężczyźnie? Zocha za mało od niego dostaje?
Moim zdaniem mężczyzna w tym tekście nie jest aż tak głodny życia, jak kobieta. Zdecydowanie lepiej wpasowuje się w realia ówczesnej polskiej rzeczywistości, w której tej parze przyszło żyć.
„Cichy bohater dnia powszedniego”- tak tytułuje go, z wyrzutem, Twoja bohaterka kilkakrotnie w czasie spektaklu.
Tak, to szeregowy inżynier, pracuje na budowie, chce dobrze wykonywać swoją pracę, mieć poukładane życie, dom, rodzinę, dzieci. Jemu to wystarcza. Może wyjechać na wakacje, ale nie musi. Zocha natomiast wspomina, że w przeszłości pisała, rysowała, grała w teatrze amatorskim- ma więc artystyczne zapędy i pewnie gdyby trafiła na innego mężczyznę, który dopingowałby ją w tych ambicjach, to możliwe, że jej życie wyglądałoby inaczej. Może zajmowałaby się sztuką? Co ciekawe, Zocha nie ma w sobie takiej siły, żeby samej to zrobić- iść w tę stronę, spełnić swoje marzenia. Ma marzenia, ale nie ma odwagi, żeby samej po nie sięgnąć.
Przełomowym momentem w jej rozwoju, w procesie samostanowienia, jest chyba to, że składa mężowi propozycję… rozwodu. To jest jej decyzja.
W moim odczuciu poprzez tę propozycję chce wypróbować męża. Mówi: rozwiedźmy się, mając nadzieję, że to jej faceta obudzi, że on oprzytomnieje, zauważy ją i uświadomi sobie, że może ją stracić. No ale nic nie robi. Jak mówi- nic więcej poza „Szczytnem”, które urasta do rangi metafory uwięzienia, niespełnienia nie może jej zaproponować. Mam też poczucie, że Zocha rzuciła to „rozwiedźmy się”, nie przemyślawszy tego- to było bardzo emocjonalne, ale słowo się rzekło i nie było już odwrotu.
A rozwód jest tutaj końcem czy początkiem- zarówno historii tej pary jak i – paradoksalnie – miłości?
Na pewno jest początkiem rozmowy. Nie jest natomiast punktem, który coś kończy i zaczyna w ich życiu, bo po rozwodzie nikomu nie spada kamień z serca. Nie ma oczyszczenia, wyzwolenia, pogodzenia. Fakt zaistniał: odbył się rozwód, ale problem nie zniknął. I samo to, że ta para zaczyna dopiero po rozwodzie rozmawiać ze sobą, pokazuje, że wciąż pewnych rzeczy między sobą nie załatwili. Po raz pierwszy, spotykając się w pociągu w drodze powrotnej do domu, mówią o swoich prawdziwych uczuciach- w bardzo zresztą zawoalowanej formie, bo odgrywają przed sobą sytuacje z przeszłości. Nie potrafią mówić szczerze i wprost, ale sam fakt rozmowy jest tu kluczowy. I prowadzi do przewrotnego zakończenia.
A jaka miłość zdarzyła się tej dwójce?
Taka, jaka zdarza się wielu parom. To była miłość piękna, spełniająca się i romantyczna. Na pewno na początku był między nimi moment zauroczenia. Kiedy minął i okazało się, że trzeba zacząć rozmawiać, otworzyć się na druga osobę, posłuchać jej, popracować nad relacją- ich drogi zaczęły się powoli rozchodzić. Zdarzyła im się miłość, której pragnęli, ale w pewnym momencie za bardzo skupili się na sobie, na swoim ego. I dlatego cała sztuka jest rozmową tej dwójki. Do czego doprowadzi- zobaczymy.
A jaką przestrzeń dają Wam piosenki?
Piosenki są z jednej strony bardzo wpasowane w akcję, wypływają z niej i posuwają ją do przodu, ale w naszym odczytaniu są równocześnie oderwane od podstawowej narracji. Piosenki dają nam możliwość zagłębienia się we wspomnienia danej postaci, są chwilą zadumy, refleksji bohaterów. To trochę monologi wewnętrzne ubrane w formę piosenki.
Nie raz mówiłyśmy o tym, że Agnieszka Osiecka absolutnie powinna była dostać Nobla. Pod koniec życia wspominała, że żałuje, że tak mało pisała dla teatru- jednak te rzeczy, które postały, są absolutnie najwyższej jakości. Na czym polega fenomen jej dialogów, postaci i wszystkiego tego, co jest potrzebne do zbudowania dramatu?
Osiecka była bardzo mądrą kobietą, uważnie obserwowała życie, z którego umiejętnie czerpała. Musiała być bardzo wrażliwym i otwartym na drugą osobę człowiekiem, skoro spod jej pióra wyszły tak prawdziwe, piękne teksty, tak doskonale opisujące człowieka i jego życie. Bogate, barwne, szlachetne słownictwo, którym się posługiwała, w doskonały sposób opowiada o tym, co ze szczegółami umiała zaobserwować wokół siebie.
Dodałabyś do tego humor?
Tak, ogromne poczucie humoru! I to takie, które najbardziej lubię- ewidentnie kojarzy mi się ono z poczuciem humoru z „Kabaretu Starszych Panów”, z serialem „Wojna domowa”, z kabaretem „Dym z papierosa”, z kabretem „Dudek”- gdzie wszystko opiera się na szalenie inteligentnym tekście. To jest humor pokazujący śmieszność człowieka lub sytuacji, ale tworzony z sympatią, z czułością wobec człowieka. Osiecka nikogo nie chce ośmieszyć, zdeprecjonować.
Skąd wziął się pomysł na współpracę akurat Waszej dwójki- Ciebie i Irka?
Bardzo dobrze się rozumiemy, mamy podobne poczucie humoru. Tak samo zresztą jest z muzykami, Bartkiem Szułakiewiczem i Piotrem Niedojadło- chłopcy mają podobny jak my typ wrażliwości, fantastycznie z nami współgrają, wnoszą na próbach mnóstwo energii aktorskiej, świetnie bawią się piosenkami. Każda ma swój niepowtarzalny charakter i jest w tym ich ogromna zasługa.
Na scenie w „Apetycie…” będzie Was czwórka- Ty, Irek Pastuszak i dwoje pianistów- ale to na aktorach spoczywa największa odpowiedzialność. Boisz się?
To drugie moje doświadczenie z dwójkowym tekstem- pierwszym, jeszcze w szkole teatralnej, był dyplom na podstawie „Kto otworzy drzwi?” Nedy Neżdanej – tam też od początku do końca, bez żadnych fajerwerków inscenizacyjnych wszystko opierało się na aktorstwie. Bardzo to lubię- w takiego rodzaju teatrze nie ma przestoju, nie jest tak, że po swojej scenie idziesz w kulisy i czekasz na kolejne wejście, i niejako sztucznie starasz się podtrzymywać wewnętrzne stany i przebieg postaci. W dwójkowych sztukach coś się zaczyna i nieprzerwanie trwa aż do finału. Oczywiście to wymaga nieustannego skupienia, pochłania energię, ale też wiele aktorowi daje.
Rozmawiała A. Wakulik