/Rozmowa z Andrzejem Bartem powieściopisarzem, scenarzystą i reżyserem/
Jaki jest tarnowski festiwal w odczuciach powieściopisarza?
To festiwal z blisko dwudziestoletnim doświadczeniem w przedstawianiu widzom dzieł wesołych na wysokim poziomie artystycznym. Ważna jest tutaj także szeroka gama gatunków komediowych, od Szekspira, czyli kogoś najważniejszego w teatrze, do błyskotliwej młodzieży improwizującej na zadany temat. Pisarz we mnie może się więc tylko cieszyć, że ma okazję spoglądać na tak różnorodne dokonania innych autorów.
Ma Pan doświadczenie w pisaniu powieści, scenariuszy i reżyserowaniu. Czy to powoduje, że patrzy Pan na spektakle bardziej krytycznym okiem?
Wręcz odwrotnie, sprawia to, że patrzę na sztuki bardziej życzliwie. Jako powieściopisarz potrafię sobie wszystko wyobrazić i wiele zrozumieć. Z kolei o reżyserii wiem, że łatwo w niej ulec pokusie taniego poklasku. Znam więc siłę i słabość każdego z tych zawodów. Dlatego też cieszę się z każdego, choćby najmniejszego pozytywu na scenie, a negatywów staram się nie zauważać. Chcę wierzyć, że artyści przedstawiają festiwalowej publiczności to, co mają najlepszego.
Jakiego rodzaju komizmu szuka Pan w komediach?
Nie ma na to reguły. Chciałoby się powiedzieć, że w sztuce komedii najważniejszy jest humor wytrawny, który może rozbawić wyrafinowanego widza, a przecież jakże często cieszymy się z najprostszej burleski i czyjegoś przewrócenia się na skórce banana. Tak więc nie tylko w Tarnowie jestem otwarty na wszelkie komediowe działanie.
Na co szczególnie zwraca Pan uwagę podczas odbioru komedii?
Nie znam takiego podziału w odbiorze artystycznego dzieła. Wspomniany już Szekspir udowodnił, że można być wielkim w każdym gatunku teatralnym. Gdyby Tarnów był znany z festiwalu tragedii zwracałbym uwagę na to samo, czyli na dobry tekst, jego przedstawienie na scenie i wspaniałą lub tylko dobrą grę aktorów. A więc na to wszystko z czego składa się sztuka teatralna. Patrzę z największą życzliwością, zarówno na reżyserię, scenografię jak i na towarzyszącego przedstawieniu, tak zwanego siódmego muzyka. W „Wesołych kumoszkach z Windsoru” weszło na scenę dwóch aktorów lub pracowników technicznych, wnoszących skrzynię i znikających potem. Powiedziałem wtedy do pani Doroty Segdy, że chciałbym być jednym z nich, bo może bym temu podołał. Wszedłbym sobie bez słowa i wyszedł. Oczywiście to żart, ale chcę nim podkreślić, że widzę wszystko, każdą postać, cały ludzki trud, który powstaje przy przedstawieniu. Nie chodzi tu więc o komedię, bo one są różne. Skupmy się na sztuce, którą nazywamy teatrem.